Zupełnie przypadkiem - w drodze do Drezna - pojawiła się Miśnia. Pierwszy punkt realizacji naszego planu - jazda bezplanowa - realizuje się gładko. Chyba nie jestem w najlepszej formie - roztapiam się, ale radością są wielkie wiatraki. Z tym, żeby ogarnąć ich skalę - nie mogę robić im zdjęć. Absurd. To trzeba zapamiętywać.
W Miśni mniej lub bardziej pobieżnie odwiedzamy - jak zacni turyści Dom zu Meißen, Albrechtsburg i oczywiście manufakturę porcelany. Jak zacni turyści łazimy oczywiście ze słuchawkami i irytującym tłumaczem w głowie. Rekompensata? Proszę bardzo - wiemy jak się zaczęło, jak się tworzy. I oczywiście 2/3 budżetu na żarcie wydajemy na filiżankę. Pijemy z niej w specjalnych sytuacjach do dzisiaj. I podziwiamy. Nieważne, że na wykopaliskach remontowych udało się po Niemcach wyorać Hutschenreuthery z 1886 za free. Snob musi mieć Meissena z Meissena. Haha.
Stare miasto bardzo przyjemne. W smaku niemieckie aż do przesłodzenia. Ale trafiamy na ślad fajnej architektury gotyckiej. I tu robimy stopa na fajne szwabskie kanapken.
A potem Drezden.
..............
Wieczorem okazuje się, że jednak zostajemy. Na noc, w samochodzie. Na dzikim parkingu - co ja lubię, a chłopaki niekoniecznie aż tak bardzo - pod zameczkiem średniowiecznym, w raczej głuszy. Wieczorem wypijamy specjały ichnie - piwa bardzo tradycyjną warzone metodą. Są nocne, długie Polaków rozmowy...